Wyżnie Hagi - Batyżowiecki Staw
Koniec czerwca, w okolicach 18 docieramy na parking w Wyżnych Hagach. Chwilę wcześniej przestało padać, zrobiło się okno pogodowe na jakieś 18 godzin. Wilgotność powietrza jest taka, że człowiek stoi i się poci, a jak ruszy pod górę to pot zalewa go we wszelkich możliwych szczelinach. Podejście pod Batyżowiecki Staw to taki mały tatrzański wpier***. Plecak ciąży jak cholera, a przecież w nim tylko rzeczy na przetrwanie nocy. Uff, jak gorąco.
Drogę do stawu możemy podzielić na dwa etapy: leśny i kosodrzewinowy. Mianownik wspólny tych dwóch odcinków to mocne podejście. Na 4,7 km to 816 metrów do góry, całkiem więc nieźle. Monotonną wędrówkę przez kosodrzewinę urozmaica widok na podtatrzańskie doliny skąpane w ciepłych promieniach zachodzącego słońca.
Kiedy naszym oczom ukazuje się masyw Gerlacha i Batyżowieckie Wodospady wiemy, że zbliżamy się do końca pierwszego, szlakowego etapu wędrówki. Nie robimy przerwy nad stawem ze względu na późną porę, odpoczynek w tym miejscu zostawiamy sobie na kolejny dzień.
Batyżowiecki Staw - Kończysta
Żółta ścieżka doprowadza nas do rozejścia szlaków, następnie chwilę wędrujemy czerwonym szlakiem, który szybko, po jakichś 150 metrach, odbija w kosówkę. Jest kopczyk, jest wydeptana ścieżka, ruszamy zatem na podbój Kończystej. Początkowo między kosówką, trawą i kamieniami. Szybko jednak zostajemy wśród tysięcy różnej wielkości kamieni, które są bardziej lub mniej śliskie (od 2 godzin nie pada, wilgotność ciągle wysoka). Kopczyki ułatwiają nam podążanie tym poza szlakiem, który nie należy do trudnych. Trudniej zrobiło się po zachodzie słońca, wtedy też przeszła nam myśl, żeby nocować niżej, a nad ranem wejść na szczyt i podziwiać wschód słońca. Trochę już brakowało nam sił. Jednak kanapka i ciepła herbata to był strzał w dziesiątkę i spora dawka energii. Szybko więc przegoniliśmy te myśli i ruszyliśmy do celu. Mocne światło czołówki prowadziło nas wyżej i wyżej.
Szczęśliwie w okolicach 23:00 zameldowaliśmy się na szczycie, gdzie czekało na nas wspaniale przygotowane miejsce do spania. Hotel milion gwiazdkowy, all inclusive, z tym, że piwko musieliśmy sobie tutaj przytaszczyć o własnych siłach. :) Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz smakowało tak dobrze. Cytrynowy radler został pochłonięty w niewiarygodnie szybkim czasie. Także sen przyszedł bardzo szybko...
Wschód słońca z Gerlachem w tle
Nie jestem rannym ptaszkiem, jednak bez budzika otworzyłam oczy, kiedy na horyzoncie pojawiły się ciepłe barwy. Wyciągnęłam aparat ze śpiwora, siebie także, co było o wiele trudniejsze. Ciągle jesteśmy w cieniu Króla Tatr, jednak spektakl, jaki zaczął się rozgrywać, wart był szoku termicznego po wyjściu z ciepłego śpiwora. Trwał jakieś półtora godziny, dopóki chmury nie przysłoniły widoku. Jednak wcześniej wspomniałam, że wbiliśmy się w okno pogodowe, chmury zatem zwiastowały, że szerokich widoków dzisiaj nie będzie
Tatrzańskie łobuzy
Po zrobieniu zdjęć wróciłam do śpiwora. Leżymy, promienie ogrzewają nasze twarze, ciszę przerywa odgłos spadających kamieni. Może ktoś właśnie dociera na szczyt? Po chwili coś prychnęło za nami. To kozice. Widocznie nie przypadliśmy im do gustu. :) Swoją drogą, nie wiedziałam, że kozice podchodzą tak wysoko. W sumie są w domu, więc kto im zabroni? :)
Zejście do Batyżowieckiego Stawu
Kiedy chmury już na dobre zakryły widoki, zebraliśmy się do zejścia. Po podejściu w ciemności, w świetle dziennym trasa wydawała się zupełnie inna. Ale, wiadomo, idziemy za kopczykami. Pech chciał, że w którymś momencie przegapiliśmy jeden i wbiliśmy się w nieprzetarty teren, pełen chwiejnych kamieni. Było to jakieś 300 metrów w linii prostej do czerwonego szlaku, więc stwierdziliśmy, że idziemy w dół swoim szlakiem. Masakra, tak można określić ten krótki odcinek. Miałam wrażenie, że wszystkie kamienie, na których staję, chcą, żebym się przewróciła na pysk. To był trening równowagi wszechczasów.
Dojście do tatrzańskiej magistrali było zatem czymś w rodzaju ogromnej ulgi. Poszliśmy zatem nad Batyżowiecki Staw na zasłużony odpoczynek. Szczyty wokół były schowane w chmurach, nad stawem niczym niezmącona cisza. Bosko!
Ale komu w drogę, temu… ech, nie chciało się wracać. Doszliśmy do parkingu dość szybko, po przekroczeniu granicy widzieliśmy, że nad Tatrami jest coraz ciemniej. Wykorzystaliśmy najlepiej to okno pogodowe.