Jaka była wędrówka przez zachodnie granie Tatr? Jak podsumowałabym tamtą sobotę? Jeśli powiem, że od nowa zakochałam się w tych górach, zabrzmi to zwyczajnie. I pewnie tak samo zabrzmi to, że każdy krok na szlaku stanowił moment zachwytu. Ale głęboko w środku czuję się dzieckiem, którego zachwyca każda nowa rzecz. I moje oczy na szlaku były oczami dziecka, błyszczącymi, szeroko otwartymi, pełnymi zdziwienia. Każda tatrzańska wędrówka to osobna historia, to poznawanie na nowo świata, który niby znam, a zawsze jednak okazuje się zupełnie nowym światem.
Tatry last minute
Był koniec października 2016 roku i plan taki, żeby zdobyć coś jeszcze przed zamknięciem szlaków na zimę w Słowacji. Upatrzyłam go już w sierpniu, wędrując granią Rohaczy. Prognozy na weekend były całkiem dobre. Słońce, ale dość wietrznie na szczytach i opady wczesnym rankiem i wieczorem.
Ruszając z Żarskiej Doliny mogliśmy chłonąć jesienne promienie i kolory na szlaku. Było bajecznie! Zrobiliśmy krótką przerwę w Żarskiej Chacie, uzupełniliśmy energię i dziarsko ruszyliśmy w kierunku Żarskiej Przełęczy. Droga, mniej więcej do połowy, minęła szybko, ale trochę męcząco. Czuliśmy coraz bardziej, że dzisiaj w górach to wiatr ma najwięcej do gadania. Im wspinaliśmy się wyżej, tym jesień ustępowała zimie, a widoki były dość mocno ograniczone przez przesuwające się chmury i mgłę, w którą weszliśmy. Nie tylko my, bo śmiałków było dość sporo… Na przełęczy podjęliśmy ostateczną decyzję, że wrócimy na Barańca kiedy indziej.
Czasami w górach warto odpuścić
Dlaczego? Bo są takie dni w górach, kiedy góry Cię zwyczajnie nie wpuszczają do siebie. Kiedy mrożący wiatr, zimno czy mgła nie ułatwiają Ci wędrówki. Kiedy śnieg zasypuje ślady i zwyczajnie nie wiesz, gdzie iść.Dlaczego jeszcze?
Bo każde wejście jest dla Ciebie nowym doświadczeniem. I chodzi mi nie tylko o widoki, ale przede wszystkim o “zaplecze techniczne”, czyli rzeczy, które niesiesz w plecaku. Wtedy jeszcze “raczkowałam” (choć dość odważnie) latem po Tatrach. Wtedy jeszcze nie przekonałam się, co oznacza zima w Tatrach. Dla mnie tamto wejście było ogromną lekcją pokory. Wiele z niej wyniosłam i jej nauki są ze mną podczas zimowych wędrówek.
Sporo śmiałków ruszyło z przełęczy w stronę Rohaczy. Ruszyli we mgle, która ograniczała widoczność do około 100 metrów. Ruszyli na szlak, który był oblodzony, a wiatr (mrożący!), zasypywał go. Poszli w dresach z trzema paskami i butach niezimowych. Poszli, bo tak zaplanowali. Poszli, bo taki mieli cel. Poszli, bo przecież jechali tutaj tyle godzin...
Myśmy zawrócili. To nie był dobry warun na zdobywanie szczytów. Czy bolało nas serce? Pewnie! Niedosyt pozostał. Razem z nim świadomość tego, że góry są i czekają.
Z tamtego dnia, poza przeszywającym zimnem, pamiętam smak paradajki i ciepło, które biło od kominka w Żarskiej Chacie. Pomidorowa i ciepły kąt. Wtedy nie trzeba mi było niczego więcej…
Z tamtego dnia, poza przeszywającym zimnem, pamiętam smak paradajki i ciepło, które biło od kominka w Żarskiej Chacie. Pomidorowa i ciepły kąt. Wtedy nie trzeba mi było niczego więcej…
* * *
Do dwóch razy sztuka, czyli opowieść o tym, jak poskromić Barańca
Był piątek, 27 lipca. Do 19.00 czekaliśmy z podjęciem decyzji, czy jedziemy. W prognozach burze po południu. Ostatnio to codzienność, nie tylko w Tatrach. Zaplanowaliśmy trasę, którą mogliśmy w razie pogarszających się warunków zmienić.Godzina 1:45 w nocy, dzwoni pierwszy budzik. O dziwo, wstaję od razu. Za oknem księżyc rozjaśnia niebo i w ogóle jest bardzo jasno jak na środek nocy. Kilka godzin wcześniej można było obserwować pełne zaćmienie księżyca. To, które zdarza się raz na sto lat. Media ekscytowały się, Facebook stworzył z tej okazji fajną grafikę, w nocy wszyscy zalali Instagrama zdjęciami kiepskiej jakości. A ja zwyczajnie przespałam to wielkie wydarzenie. Choć szczerze, było mi wszystko jedno czy zobaczę to zjawisko na niebie czy nie.
Punkt 3.00 ruszyliśmy ze Skoczowa w składzie: Manio, Majkel i ja. W ciemności, we mgle, na rozmowach o urlopach zaplanowanych (Majkel) i nie (ja i Manio), trasa mijała dość szybko. Jakieś 20 km od celu, gdzieś na słowackich krętych drogach, zatrzymaliśmy się za potrzebą. :) I wtedy, zupełnie przez przypadek, sobota przywitała nas takimi widokami…
Patrzyłam na nie i myślałam o tych, którzy czekali na zaćmienie, a przez chmury nie widzieli nic. I przypomniałam sobie jakiś cytat z internetów:
Punkt 6:00 byliśmy gotowi do wyjścia. Stąd można ruszyć Magistralą Tatrzańską (szlak czerwony), do Żarskiej Chaty (szlak niebieski) albo na Baraniec (szlak żółty).
Po prostu, przestań czekać na piątek, na wakacje, na kogoś, kto się w Tobie zakocha, na życie. Szczęście osiąga się wtedy, kiedy przestajesz czekać, a zaczynasz korzystać z chwili obecnej.Zaparkowaliśmy na wylocie Żarskiej Doliny. Poza szybkim i niezawodnym Leonem, stało kilka samochodów, które mogliśmy policzyć na palcach jednej ręki. Nie było też parkingowego rano, jak i po południu. Zaoczędziliśmy być może ze 3 EUR.
Punkt 6:00 byliśmy gotowi do wyjścia. Stąd można ruszyć Magistralą Tatrzańską (szlak czerwony), do Żarskiej Chaty (szlak niebieski) albo na Baraniec (szlak żółty).
Droga na szczyt, zdobywamy Goły Wierch
Tabliczki poinformowały nas, że za trzy godziny i pięćdziesiąt minut mieliśmy się znaleźć na Wielkim Wierchu (tak inaczej określany jest Baraniec). Manio stwierdził, że będziemy za dwie i pół. Zaśmiałam się. :) Niedługo po starcie okazało się, że nie idziemy w trójkę, a czwórkę. Do ekipy dołączył Achilles, tzn. doczepił się mojej łydki, nie chciał puścić i trochę spowalniał. Zgubiłam go szczęśliwie gdzieś w drodze z Barańca.Przez kilka minut idziemy asfaltem, gdzie prowadzi czerwony i żółty szlak, po czym odbijamy w stronę lasu. Ale zanim do niego dotrzemy przed nami roztacza się trochę smutny obraz, który kolorują jedynie kwiaty. Pewnie w przeszłości rosło tutaj sporo drzew, których dzisiaj już nie ma. Albo są, ale chore. I jedynie fiolet dodaje życia temu obrazowi i zieleń krzewów, przez które się przebijamy.
Wędrujemy niecałe dwa kwadranse, a na koncie mamy dość sporo zdjęć. Obracamy się co chwilę, przed nami las, a za n mi zupełnie inny świat. Jakby całą Słowację ująć na jednym zdjęciu. Góry, pola, miasta i wsie.
Przez niecałą godzinę idziemy nieco ostrożnie, bo żółte oznakowanie szlaku pojawia się dość rzadko. Czasem też pojawiają się inne ścieżki, pewnie służące do transportu drzewa. Szlak przez las wiedzie zakolami i szybko zdobywamy wysokość. Kiedy wchodzimy w kosodrzewinę wiemy, że za niedługo powinniśmy dotrzeć do naszego pierwszego “punktu gastronomicznego”. :)
Zdobywamy Goły Wierch (1715 m n.p.m.) leżący w grani Barańca. Każdy z nas zastanawia się, co pomysłowi Słowacy mieli na myśli. Nie ukrywamy, że nasza trójka potraktowała ten szczyt nieco dosłownie. Element nagości pojawił się dosłownie na moment i tylko przy zmianie ubrania na bardzo letnie, bo i takie były temperatury już przed 8.00.
Dopiero po powrocie do domu wyczytałam, że Goły Wierch wziął się z tego, że kiedyś szczyt porastały trawy i pasterstwo miało się tutaj całkiem nieźle. Dzisiaj górę porasta kosodrzewina, a granie są całkowicie zalesione.
Początkowo ścieżka nie sprawia większych trudności. Dopiero podejście pod sam szczyt okazało się nieco bardziej wymagające. Idziemy dziarsko, a po drodze oglądamy tatrzańskie spektakle z chmurami w roli głównej. Goły Wierch, na którym byliśmy parę chwil wcześniej, skąpany jest w chmurach. I nad Barańcem też zaczyna się coś zbierać. Ale zanim faktycznie przykryje go biała pierzyna, zdążymy nacieszyć oczy rozległymi panoramami.
I zanim zaczniemy zasłużony szczytowy biwak, robimy dużo zdjęć, bo jakieś takie cuda wyprawiały te chmury i pierwszy raz widziałam tak piękny spektakl. :) Na grani południowo-wschodniej, którą wiedzie zielony szlak przez Mały Baraniec i Klinowate do Doliny Wąskiej, chmury - dosłownie - zatrzymały się na południowych zboczach.
Popatrzmy sobie na tatrzański krajobraz ze szczytu Barańca:
Gdyby nie chmury, które całkowicie przesłoniły nam widoki na stronę południową i wschodnią, moglibyśmy zobaczyć Liptów i Tatry Wysokie. Nawet nie bardzo żal nam tego, że nie możemy zobaczyć pełnej panoramy ze szczytu. Mnie urzekł sam szlak z Żarskiej Doliny, który udało nam się pokonać sprawnie, pomimo Achillesa, który dawał o sobie znać na każdym kroku. Męska część ekipy porównywała go do tych bieszczadzkich. Bo faktycznie szło się dość “miękko” (najwięcej kamieni było na podejściu pod sam szczyt) i soczyście zielone stoki są bardziej beskidzkie niż tatrzańskie.
Jednak wróćmy na szlak, tym razem kamienny, bo taki nas czekał na zejściu z Barańca. Początkowo było dość stromo, ale później przejście granią nie sprawiło większego kłopotu, choć bywały momenty, że trzeba było się przepychać między kamieniami i trochę wyżej podnosić kolana.
Do Żarskiej Przełęczy szliśmy dość żwawo, bo tych chmur na horyzoncie pojawiało się coraz więcej, a ich wygląd raczej zachęcający do dalszej wędrówki nie był. Czyżby burzowo-deszczowe prognozy na popołudnie miały się sprawdzić? Na przełęczy robimy chwilę przerwy. Szybko kalkulujemy, że gdybyśmy chcieli odbić na Rohacz Płaczliwy, z niego na Smutną Przełęcz i stamtąd do Żarskiej Chaty, potrzebowalibyśmy jeszcze półtorej godziny. Ale widzieliśmy ciemne chmury, które ustawiły się za główną granią. I jeszcze przewinął się koło nas Słowak, który powiedział, że o trzynastej ma zacząć padać. W sumie zdążylibyśmy, jednak zdecydowaliśmy się schodzić do chaty. Była 11.25, a już 10 minut później zaczęło kropić. Więc ruszyliśmy dość szybko, przeskakując z kamienia na kamień, uważając jednak, żeby wrócić z pełnym uzębieniem. :)
Wracaliśmy dość szybko, o wiele szybciej niż wskazywały tabliczki na Rozdrożu pod Bulą. Więc tym sposobem w mniej niż godzinę mogliśmy cieszyć się schłodzonym piwem w ręku. :)
A schodziło się całkiem przyjemnie, bo i dolina w niżej partii zaserwowała nam piękne widoki i oczywiście całą gamę tatrzańskiej flory. Nie byłabym sobą, gdybym nie spowalniała chłopaków dziesiątkami zdjęć mijanych na szlaku kwiatów.
I w stanie, w którym najlepszym pomysłem byłoby rozłożenie hamaków albo koca na zielonej trawie, zdecydowaliśmy się na powrót do punktu startowego. Mogliśmy zjechać na... słowackich hulajnogach z kołami o różnych rozmiarach, które można wypożyczyć pod schroniskiem i oddać na parkingu. To z pewnością ciekawa opcja transportu, zwłaszcza, że droga jest asfaltowa i prawie nie ma na niej dziur. ;) Ale nie poszliśmy na łatwiznę i ostatnie 5 km przeszliśmy skąpani w letnich promieniach słońca.
Na turystów, którzy z parkingu kierują się w stronę Żarskiej Chaty czekają “motywacyjne” wskazówki, które odliczają kilometry. A dla tych spragnionych znajdzie się także jakiś wodopój po drodze.
Dla nas była to tylko informacja, że za parę kilometrów skończy się kolejna tatrzańska przygoda. Więc idziemy i gadamy o wszystkim, za wyjątkiem polityki. ;) Zdarza nam się też podśmiewać z mijających nas na hulajnogach turystów. Wiemy, że to niekulturalne na tatrzańskich szlakach, ale robimy to dość dyskretnie. Zerkamy na trzęsące się jak galareta nogi posiadaczy dwóch kółek, przed największymi wyzwaniami na trasie, czyli zakrętami. ;)
Na wylocie doliny mijamy Niedźwiedzią Sztolnię - jako jedyną zachowaną w całości kopalnię rud, dostępną dla turystów od 2012 roku. Nie zwiedzaliśmy jej. Otwarta jest codziennie od 10.00-16.00, dorośli za wstęp płacą 5 EUR, emeryci, studenci i dzieci 3 EUR.
Powroty ze szlaków to też dobry moment na snucie kolejnych planów. Ja i Majkel chcielibyśmy przejść Granią Rohaczy. Dwa lata wcześniej, z Żarskiej Chaty, przez Banówkę dotarłam do Rohacza Płaczliwego. Było pięknie, momentami ekstremalnie i piekielnie gorąco! Ale Rohacz Ostry stoi i kusi. I czuję, że spotkamy się niebawem. ;)
Wędrówka przez zachodnie granie Tatr
Jaka była wędrówka przez zachodnie granie Tatr? Jak podsumowałabym tamtą sobotę? Jeśli powiem, że od nowa zakochałam się w tych górach, zabrzmi to zwyczajnie. I pewnie tak samo zabrzmi to, że każdy krok na szlaku stanowił moment zachwytu. Ale głęboko w środku czuję się dzieckiem, którego zachwyca każda nowa rzecz. I moje oczy na szlaku były oczami dziecka, błyszczącymi, szeroko otwartymi, pełnymi zdziwienia. Każda tatrzańska wędrówka to osobna historia, to poznawanie na nowo świata, który niby znam, a zawsze jednak okazuje się zupełnie nowym światem.
Sam szlak nie był szczególnie wymagający, choć pewnie startując dwie godziny później, upał dałby nam bardziej w kość. Poza tym czuliśmy się posiadaczami tego miejsca. W drodze na Baraniec spotkaliśmy 4 osoby, z Barańca do Żarskiej Przełęczy minęliśmy może 6-8 turystów. Chłonęliśmy ciszę, czuliśmy nieograniczoną wolność i ogrom otaczającej przestrzeni. Czuliśmy się częścią wielkiego tatrzańskiego spektaklu, choć nasz występ był tylko gościnny. I wtedy zupełnie zapomniałam, że przespałam zaćmienie księżyca. Bo ten moment na szlaku, ten “tu i teraz” zdarza się tylko raz w życiu. I gdybym przeszła go kolejny raz tak samo, nie byłby taki sam.
I jeszcze rzut na naszą trasę i link do niej>>>
Z górskimi pozdrowieniami
Agnieszka
Agnieszka