Czytałam dziesiątki relacji ze zdobycia tej góry. Byłam jej ciekawa, choć sama nie wiedziałam, co powie na taką wysokość mój organizm i na jakie warunki trafimy. Ale w tamten piątek cały wszechświat był po mojej stronie. Czułam się nieźle i trafiliśmy na najlepsze z możliwych warunków pogodowych. I powoli zaczęła dochodzić do mnie świadomość, że to już się dzieje, że za chwilę znajdę się w miejscu, które ostatnio zaprzątało większość moich myśli. Że spełnię swoje MARZENIE!
Na najwyższym szczycie Maroka i Afryki Północnej przywitało nas słońce i delikatny wiatr. Granatowo-szary Atlas Wysoki skąpany był w promieniach. Nasze oczy błyszczały z podziwu.
Imlil
To tutaj docierają wszyscy, których celem jest wejście Jebel Toubkal. Nasze wejście na Toubkal zaczęło się już z nocy ze środy na czwartek. W środę przygotowaliśmy większość rzeczy, a ostatnie pakowanie zostawiliśmy na czwartek rano. Ale było coś w tej nocy niezwykłego, że żadne z naszej czwórki nie mogło zasnąć.
Czwartkowy poranek zaskoczył nas dość pozytywnie. Nie wiem, czy to zwyczaj naszego hostelu, ale dostaliśmy dość wypasione śniadanie w porównaniu z tymi, które jedliśmy przez ostatnie dwa dni. Chleb - jeszcze ciepły, wędlina, ser, miód, dżemy, warzywa, jogurt, sok pomarańczowy i, tradycyjnie, berberyjska herbata.
Po śniadaniu rzeczy, których nie potrzebowaliśmy na wejście, mogliśmy zostawić w naszym hostelu. Nasze plecaki wcale nie były jakoś super lżejsze, nawet po zostawieniu nadbagażu w hostelu.
Na śniadanie zmietliśmy ze stołu prawie wszystko, więc byliśmy gotowi na wyjście. A jaki był nasz plan na czwartek? Bardzo tradycyjny, bo do schroniska nie dostaniemy się inną drogą z Imlil. Zatem nasza trasa prowadziła tak: Imlil-Aroumd-Sidi Chamarouch-Refuge CAF du Toubkal. Mapy pokazywały, że mamy dzisiaj do pokonania około 12 kilometrów i ponad 1500 metrów przewyższenia. I pogoda kolejny dzień z rzędu dopisywała - rano na niebie w Imlil nie było ani jednej chmury. Na zegarkach minęła 9.00. Zatem w drogę! :)
Przed wyjściem poznaliśmy gościa, którego linie lotnicze zgubiły bagaż (na zdjęciu po lewej). Został z rzeczami, które nie bardzo nadawały się na wejście na czterotysięcznik. Całe szczęście w Imlil można zaopatrzyć się w absolutnie wszystko, co potrzeba do trekkingu - zarówno w wersji letniej, jak i zimowej.
Szlak na Toubkal zaczyna się w ścisłym centrum wioski, czyli miejscu z największym skupiskiem knajp i sklepów. Jak dla mnie najbardziej charakterystycznym z wszystkich był mięsny na rogu. To pierwszy mięsny, jaki zobaczyłam w Maroku. W trakcie podróży dalszej podróży dowiedziałam się, że we wszystkich wsiach i dzielnicach dla lokalsów mięsne wyglądają tak samo.
Stacja pierwsza: soki z pomarańczy
Gdzieś po niespełna półtorej godzinie zrobiliśmy pierwszy energetyczny przystanek. Żadne tam powerade czy inne sztuczne barwione napoje. Sok z pomarańczy razy cztery, prosimy! :)
Przerwa była krótka, bo droga do pokonania długa. Dalej szło się dość ciasno. W czwartek na szlaku panował spory ruch, dużo osób schodziło do wioski. A wiadomo, że w Atlasie Wysokim na szlakach można spotkać także na maksa obładowane osiołki. Sporo turystów korzysta z tej opcji. My postanowiliśmy zdobyć górę bez wspomagaczy. No, chyba że mówimy o wspomagaczach naturalnych, do których zalicza się 100% sok z pomarańczy. ;)
Następna stacja: Sidi Chamarouch
Do kolejnej wioski Sidi Chamarouch dotarliśmy po 2,5 h od wyjścia z hostelu. Tutaj zaopatrzyliśmy się w wodę, zagadaliśmy ze sprzedawcą, który obiecał nam berberyjską herbatę, kiedy będziemy schodzić (i rzeczywiście dotrzymał słowa! :) ) Kusiły nas na dłuższą przerwę tarasy nad rzeką, ale w góry serca, więc ruszyliśmy dalej. Chyba nieco wolniej, bo, ech, te plecaki i ten upał i cienia brak…Schronisko Refuge de Toubkal
Do schroniska zawitaliśmy po około 6 godzinach od opuszczenia hostelu. To całkiem niezły czas, biorąc pod uwagę nasze przystanki. Ale ten czas przejścia nie miał dla nas znaczenia. Byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy w końcu zdjąć plecaki i trochę odświeżyć po wędrówce w upale. Po załatwieniu formalności poszliśmy do naszego pokoju. No, nie całkiem naszego, bo dzieliliśmy go z czternastoma osobami. Zajęliśmy łóżka i poszliśmy łapać ostatnie promienie słońca.Noc w górach wysokich, czyli o liczeniu owiec...
Ludzie krzątali się w pokojach albo przesiadywali w schroniskowym salonie. Po kolacji nasze myśli były skoncentrowane już na poranku i to bardzo wczesnym poranku. Po 20.00 leżeliśmy już wszyscy w łóżkach. Tzn. nasza ekipa, bo mniej więcej do 22.00 ciągle ktoś wchodził i wychodził do pokoju, co było dość wkurzające.
Plan na toubkalowy piątek był taki, że budzimy się o 3.30 (dopiero od 4 serwowali śniadanie - zamówiliśmy je już podczas rezerwacji noclegu), jemy i ruszamy. Całe szczęście w naszej ekipie nie mieliśmy większych problemów z aklimatyzacją. Jedynie Natalię męczyły nudności, które ustąpiły późnym wieczorem. Poza tym wszyscy mieliśmy problem ze spaniem. Wiadomo, każdy na swój sposób ekscytował się zdobyciem szczytu, ale na tamten moment myśleliśmy raczej o regeneracji. Chcieliśmy zasnąć, a nie mogliśmy. Serio. Jakieś kilkunastominutowe drzemki, liczenie setnego stada owiec, ciągłe wiercenie się i wysłuchiwanie chrapiącej orkiestry (ech!). I tak w kółko. Zazdrościłam tym chrapiącym, że mogą sobie tak po prostu spać, ale z drugiej strony miałam ochotę im przywalić, bo chrapania nie znoszę i dla chrapiących powinny być ekstra płatne izolatki w schroniskach. ;)
Wejście na Jebel Toubkal
Kiedy wszyscy wyprzedziliśmy nasze budziki, zabraliśmy nasze rzeczy i zeszliśmy do stołówki. Ktoś marudził, że wstajemy i pomagamy sobie czołówkami, bo siłą rzeczy nie mogliśmy zrobić tego bezszelestnie i w totalnych ciemnościach.
Śniadanie było słodkie, do czego już przywykliśmy. Dobrze nam znany chleb, kilka rodzajów dżemów, miód i serek do smarowania. No i kawa, bez niej ani rusz.
Umówiliśmy się o 4.50 z trójką Polaków, których poznaliśmy w czasie podejścia do schroniska. Stwierdziliśmy wszyscy, że na szczyt idziemy z przewodnikiem. Przewodnik zabiera maksymalnie 6 osób, a taka przyjemność (choć raczej bezpieczeństwo i komfort) kosztuje 30 euro. Nasz przewodnik umówiony był z trójką Hiszpanów, więc stworzyliśmy polsko-hiszpańsko-marokański 12-osobowy zespół.
O 5.00 rano na 3200 m n.p.m. było ciepło i przyjemnie. Prognozy pogody na dalszą część dnia były po naszej stronie. Słonecznie, z delikatnym wiatrem na szczycie. Czy to jakaś ekstra nagroda za wysiłek? ;) Częściej niż o pogodzie, myśleliśmy o tym, żeby iść i obserwować swój organizm. Czuliśmy się dobrze. Śniadanie dało nam sporo energii, więc, Toubkalu - idziemy w Twoją stronę! ;)
Po 15 minutach wędrówki uświadomiłam sobie, że ubrałam się za ciepło. Połowa października, wysokość niemała, więc wszyscy włożyliśmy na siebie bieliznę termo, na nogach nieocieplane gacie, bluzy i puchówki. Warstwa górna zdecydowanie zbyt gruba. Przegrzanie jest gorsze od przeziębienia. Więc przy pierwszym postoju zrzuciłam bluzę, od razu szło się lepiej.
Tempo, które narzucili przewodnicy było dość niezłe. Zdziwiło mnie trochę to, że nie dbali o to, co dzieje się z ludźmi, którzy szli na końcu. Przewodnicy - przodownicy. Było ich dwóch, oboje szli na początku. Tylko podczas pierwszego postoju zapytali, jak się czujemy i poczęstowali daktylami (you need it :). Później już ich nie spotkałam. Skoro oni nie potrafili zadbać o ludzi, postanowiłam mieć na oku Natalię i podążać za ich światełkami.
Sam szlak do trudnych nie należał, ale dość łatwo można było zabłądzić między porozrzucanymi tu i tam kamieniami-olbrzymami. Starałam się iść równym tempem i oddychać miarowo. Czułam się całkiem nieźle, biorąc pod uwagę nieprzespaną noc. Wędrówka w ciemnościach ma całkiem niezłą zaletę - idziesz i nie zatrzymujesz się za zdjęcia, nie robisz widoków postojowo-krajobrazowych. Dlatego droga mija całkiem sprawnie. Mniej więcej w połowie trasy zaczął się śnieg. Założyliśmy więc raki, które dzień wcześniej wypożyczyliśmy w Imlil i ruszyliśmy dalej. Śnieg był twardy i zbity, więc szło się przyjemnie. I szansa na zgubienie szlaku była niewielka. Choć biorąc pod uwagę stan mojego umysłu, który był totalnie odmienny od wszystkich dotychczasowych wędrówek - off-road był bardzo możliwy. ;)
Szłam więc w czerni, która zmieniała się w szarość. Nikt mnie nie poganiał, nie słyszałam żadnego sapania za plecami. Szłam po białym, zmrożonym dywanie, a wokół mnie piętrzyły się skały. Odwracałam się co chwilę, a świecący w oddali punkcik i “idę, idę…” rzucone przez Natalię dawał mi poczucie spokoju. Za niedługo mieliśmy dotrzeć do przełęczy pod Toubkalem. Tymczasem poranny spektakl powoli się rozpoczynał.
Wyciągnęłam aparat i starałam się trzymać go stabilnie. Chciałam zatrzymać ten moment na zdjęciu, choć wtedy bardziej miałam ochotę po prostu stać i patrzeć. Słońce z oddali rzucało złoty połysk na skały. Po chwili na niebie pojawiła się różowo-niebieska łuna. Przewodnicy mówili, że trwa to tylko moment. I rzeczywiście, wkrótce niebo było już coraz jaśniejsze i barwiło się na niebiesko.
Po dwóch i pół godzinie od wyjścia ze schroniska dotarłam do przełęczy. W oddali nisko wisiały chmury, nie przysłoniły jednak widoków na księżycowe góry. Tak je nazwałam. Rozległe, wysokie, niedostępne, bezludne, surowe.
Kilka zdjęć. Chwila przerwy. Uspokojenie oddechu. Nie męczył mnie ten Toubkal, jednak czułam, że oddycha się inaczej. Od przełęczy do szczytu dzielił mnie niecały kilometr. To około 25 minut wędrówki. Nie spieszyłam się. Tutaj szybszy krok powodował bardziej odczuwalne zmęczenie i potrzebę postoju. Nie widziałam też powodu, dla którego miałabym się spieszyć. Przewodnicy z częścią naszej ekipy pewnie dochodzili już do szczytu. Natalię zostawiłam pod opieką polskiej ekipy, którą poznaliśmy dzień wcześniej. Szłam więc spokojnym krokiem, z myślami uporządkowanymi bardziej niż dokumenty w państwowym archiwum. Chodząc po górach, często w głowie kręcą się rozmaite myśli, tam czułam, że wszystko jest na swoim miejscu. I tak naprawdę nic nie było wtedy ważne. Chłonęłam ten poranek bez opamiętania. Każdy krok zbliżał mnie do realizacji marzenia.
Toubkal - idealny czterotysięcznik na pierwszy raz.
Toubkal - rzygałem całą noc.
Toubkal - nie dałam rady wyjść, przede mną stała ściana, a ja nie mogłam jej przekroczyć.
Toubkal - wiatr wiał tak mocno, że nie dało się ustać, a mgła kompletnie przysłaniała widoki.
Jebel Toubkal 4167 m n.p.m.
Czytałam dziesiątki relacji ze zdobycia tej góry. Byłam jej ciekawa, choć sama nie wiedziałam, co powie na taką wysokość mój organizm i na jakie warunki trafimy. Ale w tamten piątek cały wszechświat był po mojej stronie. Czułam się nieźle i trafiliśmy na najlepsze z możliwych warunków pogodowych. I powoli zaczęła dochodzić do mnie świadomość, że to już się dzieje - że za chwilę znajdę się w miejscu, które ostatnio zaprzątało większość moich myśli.
Kiedy weszłam na ostatnią prostą, pod szczytem przywitał mnie toubkalowy psiak. Szczęśliwy, bo najedzony, choć apetyt miał chyba wilczy i sępił od każdego. ;)
Nooo...więc tak wygląda świat z najwyższego punktu w Afryce Północnej! :) Były gratulacje i sesje zdjęciowe w milionach różnych ujęć, przy tym charakterystycznym żelastwie na szczycie. Przytuliłam się mocno do Magdy, która pałaszowała kanapkę. - Udało się, Madzia, udało! :) Z naszych oczu można było wyczytać tylko szczęście. I wiedzieliśmy też, że niemożliwe nie istnieje! Za chwilę dołączyła do nas Natalia - zmęczona, ale za to z uśmiechem na twarzy.
Na najwyższym szczycie Maroka i Afryki Północnej przywitało nas słońce i delikatny wiatr. Granatowo-szary Atlas Wysoki skąpany był w promieniach. Nasze oczy błyszczały z podziwu. I chciałoby się zostać dłużej i chłonąć te panoramy jeszcze i jeszcze...ale wiedzieliśmy, że przed nami dzisiaj jeszcze sporo drogi.
Powrót do schroniska
W drodze ze szczytu minęliśmy kilka grup z przewodnikami. Przyznam się, że spodziewałam się tłumów. Jednak chętnych na zdobycie Toubkala było mniej niż sobotnich turystów na Rysach.
Do schroniska dotarliśmy około 11.00. Chcieliśmy się przebrać, trochę odświeżyć i coś zjeść. Akurat trafiliśmy na porę sprzątania i nie mogliśmy skorzystać nawet z łazienek. Zabraliśmy więc z pokoju rzeczy, które zostawiliśmy rano, wygrzaliśmy się chwilę w słońcu i ruszyliśmy. Drogę powrotną rozbiliśmy na kilka punktów, którymi były dwie wioski i dwa miejsca z jedzeniem i piciem. Nasza głowa lepiej zniosła taką logistykę. ;)
Do Imlil dotarliśmy w okolicach 18.00. Zgodnie z planem w naszym zejściu nie było żadnego pośpiechu i trzymaliśmy się naszych punktów-przerywników. W hostelu czekała na nas niespodzianka. :) Otóż Andrzej, któremu ewidentnie włączyło się ADHD i który robił szybsze kroki na zejściu, przywitał nas kanapkami, ciastkami i resztkami alkoholu. Czułyśmy się spełnione! ;)
Polecam każdemu dłuższy pobyt w Atlasie Wysokim. Po przylocie do Maroka poświęciliśmy dwa dni na trekking, który był pewnego rodzaju rozgrzewką przed Toubkalem. Z pewnością to rejon, w którym można odetchnąć od zgiełku i przepychu marokańskich miast. Pisałam o tym TUTAJ>>> i TUTAJ>>>.
A jeśli masz pytania dotyczące pobytu w Maroku - pisz śmiało, postaram się odpowiedzieć! ;)
Ze słonecznymi pozdrowieniami
Agnieszka
Kilka słów na podsumowanie
Pisałam ten tekst pod koniec października, na świeżo po powrocie z Maroka. W grudniu obiegły świat smutne informacje o morderstwie dwóch turystek pod Toubkalem. Serce mnie ukłuło. Czułam się w tych górach bardzo bezpiecznie, zresztą w innych rejonach Maroka także.Toubkal jest idealnym czterotysięcznikiem na pierwszy raz
Nasza czwórka miała mniejsze bądź większe doświadczenie z górami i różny poziom kondycji. Droga na Toubkal jest długa, ale nie stwarza żadnych technicznych problemów.Polecam każdemu dłuższy pobyt w Atlasie Wysokim. Po przylocie do Maroka poświęciliśmy dwa dni na trekking, który był pewnego rodzaju rozgrzewką przed Toubkalem. Z pewnością to rejon, w którym można odetchnąć od zgiełku i przepychu marokańskich miast. Pisałam o tym TUTAJ>>> i TUTAJ>>>.
A jeśli masz pytania dotyczące pobytu w Maroku - pisz śmiało, postaram się odpowiedzieć! ;)
Może zainteresuje Cię także:
Wyprawa na Jebel Toubkal - informacje praktyczne >>>
Ze słonecznymi pozdrowieniami
Agnieszka